Relacja z AmberExpo Półmaraton Gdańsk

Autor biegnie po ulicy podczas AmberExpo Półmaraton Gdańsk.

Niby każde dziecko wie, że spotkanie na drodze misia nie wróży niczego dobrego. Jednak mało kto ma okazję przekonać się o tym na własnej skórze. Mi się to udało. I to nie w lesie, nie w górach, a podczas II AmberExpo Półmaraton Gdańsk.

Półmaraton Gdańsk to stosunkowo młoda impreza. Pierwsza edycja odbyła się w zeszłym roku. Debiut zawodów okazał się bardzo udany, a impreza zebrała wysokie noty wśród startujących. Niestety, pomimo tego, że miałem opłacone wpisowe, że planowałem powalczyć o rekord na dystansie półmaratonu, z powodu kontuzji musiałem odpuścić udział w biegu. Jednak obiecałem sobie, że w przyszłym roku nie dam za wygraną i wystartuję w tych zawodach.

W sobotę udałem się do AmberExpo po odbiór pakietu startowego. Organizatorzy, zgodnie z oczekiwaniami, stanęli na wysokości zadania, dzięki czemu formalności związane z odbiorem pakietu zajęły mi dosłownie 2 minuty. Pokręciłem się jeszcze chwilę po expo, porozmawiałem ze spotkanymi znajomymi i ruszyłem do domu zbierać siły na czekającą mnie walkę.

Niedzielny poranek rozpoczął się dla mnie bardzo wcześnie. Jak ma się w domu 6-miesięcznego synka, to nie ma problemu ze wstawaniem o właściwej porze 😉 Chwila zabawy z moim małym koleżką, energetyczne śniadanie i byłem gotowy do drogi. Po przybyciu na miejsce oddałem rzeczy do depozytu, rozejrzałem się chwilę w poszukiwaniu znajomych i ruszyłem na rozgrzewkę. Jakieś 10 minut przed biegiem odpaliłem zegarek. Okazało się, że Garmin nie miał zamiaru zaskoczyć. Kolejna próba – nic.

Nawet nie macie pojęcia, jak się ucieszyłem widząc Waldka Misia, który również biega z Garminem 310 XT. Waldek już raz pomagał mi wyjść z opresji, kiedy to dosłownie minutę przed startem Triathlon Gdańsk pękła mi gumka od okularów. Po tych dwóch zdarzeniach zastanawiam się czy Waldek jest dla mnie wybawieniem, czy też przynosi mi pecha. Do trzech razy sztuka – jeśli na następnych zawodach znowu coś mi się przytrafi, a Miś będzie w pobliżu, to w przyszłości, wbrew wielkiej sympatii, będę unikał go jak ognia;)

– Waldek, Ty masz Garmina 310 XT. Pamiętasz, jak się go restartuje? – pytam. – Chyba tak! Pokaż ten zegarek. – odpowiada Waldek. Zastanawia się chwilę, bierze zegarek wciska kombinację przycisków i… dupa. Marszczy czoło, wciska inną kombinację i dalej nic.

– Arek, spokojnie. Pamiętam, że jak mi się zawiesił, to trochę musiałem poczekać, zanim wystartował. – pocieszał mnie Waldek. No i tak staliśmy kilka minut, kombinowaliśmy z przyciskami, ale nic z tego nie wyszło. Garmin postanowił, że ma tego dnia wolne. W pewnym momencie zorientowaliśmy się, że do startu pozostała zaledwie minuta, więc biegiem udaliśmy się do swoich stref czasowych.

Stojąc na linii startu błagalnie pytałem znajdujących się w pobliżu biegaczy, czy może wiedzą, jak reanimować ten sprzęt. Cisza… Złośliwość rzeczy martwych była tego dnia górą. Nie było wyjścia – trzeba było po raz pierwszy w życiu biec na czuja. Pewnie jakieś 20 lat temu dla większości biegaczy nie stanowiłoby to wielkiego problemu, jednak dla sportowców XXI wieku zawody bez GPS i innych Endomondo, to jak skok z samolotu bez spadochronu – szczęśliwe zakończenie zarówno w pierwszym, jak i w drugim wypadku graniczy z cudem 😉 Nie było wyjścia, trzeba było podjąć wyzwanie. Punktualnie o 10:00 ruszyliśmy do boju. Od samego początku zastanawiałem się, jak utrzymać odpowiednie tempo. Na szczęście chwilę po starcie zobaczyłem światełko w tunelu – balonik z wypisanym czasem 1:39:59.

Przez pierwsze kilka kilometrów trzymałem się zająca, jednak w międzyczasie spotkałem kolegę, z którym prowadziliśmy żywe dyskusje dot. trwających wyborów parlamentarnych. Po kilku minutach politykowania spojrzałem przed siebie – balonik zniknął z pola widzenia (kto daje czarne baloniki, których prawie nie widać? No kto? 🙂 Pytam się Piotrka na jaki czas biegnie. Mówi, że na 1:50:00. Upsss… już wiedziałem, czemu balonik jakoś dziwnie szybko się oddalił. Trzeba było trochę przyspieszyć, żeby dobiec chociaż w 1:40:00.

Biegłem na czuja, pilnując, żebym się nie zasapał. Kilometry mijały szybko, kibice na trasie cudowni, pogoda wymarzona – jednym słowem bajka. Co 5 km ustawione zostały strefy nawadniania, w których wspaniali wolontariusze częstowali nas wodą, izotonikiem i bananami. Gdzieś po drodze DJ puszczał muzykę, w innym miejscu ktoś trąbił. Jedna wielka sielanka. W okolicach PGE Areny dostrzegłem grupę, która biegła na 1:40:00. Do mety został jakiś kilometr, więc była szansa, żeby ich dogonić. Przyspieszyłem kroku, mijając kolejnych biegaczy. Na kilkaset metrów przed metą zebrał się tłum kibiców, których doping dodawał skrzydeł. Efekt był taki, że prawie mi się udało. Metę przekroczyłem z czasem 1:40:07. Na mecie czekały na nas medale (jedne z najbrzydszych, jakie widziałem na oczy), punkt z wodą, izotonikiem i bananami, a także ciepłe jedzonko. Chętni mogli rozluźnić przemęczone mięśnie korzystając z profesjonalnego masażu. Ogólnie mówiąc pełen profesjonalizm!

AmberExpo Półmaraton Gdańsk okazał się imprezą bardzo udaną. Pod względem organizacyjnym prawie wszystko było dopięte na ostatni guzik. Jedyne, co mogę wskazać, jako minus, to zwężenie trasy na Alei Grunwaldzkiej. Kilka tysięcy ludzi biegnących po jednym pasie ruchu to zdecydowanie zły pomysł. Efekt był taki, że tworzyły się całkiem spore zatory i na niektórych odcinkach trzeba było zwalniać. Reszta bez zarzutu.