1. PZU Gdańsk Maraton, czyli droga przez mękę

Autor z medalem na szyi

42,195 km do przebiegnięcia, ponad 1 800 biegaczy na mecie, wzorowa organizacja, urokliwa trasa oraz biegowy karnawał na ulicach Gdańska – te 137 znaków wystarczy, aby opisać to, co działo się podczas wczorajszego 1. PZU Gdańsk Maraton. Cieszę się, że to właśnie podczas tego biegu mogłem oficjalnie ukończyć zawody na królewskim dystansie.

Pokonanie dystansu maratońskiego jest celem większości znanych mi biegaczy amatorów. O tym, że nie jest to proste zadanie świadczyć mogą losy pierwszego maratończyka – posłańca Filippidesa, który bieg na królewskim dystansie przypłacił życiem 😉 I chyba właśnie ta niemal mityczna trudność powoduje, że maraton jest wyzwaniem dla tysięcy biegaczek i biegaczy. Do tej pory kilka razy biegłem dystans ok. 40 kilometrów, ale prawda jest taka, że nigdy nie ukończyłem oficjalnie maratonu. Aż tu wreszcie nadarzyła się okazja, jaką był 1. PZU Gdańsk Maraton.

W hali Amber Expo pojawiłem się już przed 8:00. Zostawiłem rzeczy w depozycie i wyruszyłem na poszukiwania biegowych znajomych. Do startu pozostała niemal godzina, więc miałem wystarczająco dużo czasu, na rozmowy, pamiątkowe zdjęcie oraz krótką rozgrzewkę. Kilka minut przed 9:00 ustawiłem się w swojej strefie czasowej i czekałem niecierpliwie na rozpoczęcie czekającej mnie przygody. Punktualnie o 9:00 wraz z prawie 2,5 tys. biegaczy wyruszyłem na trasę 1. PZU Gdańsk Maraton.

Grupa kilkudziesięciu biegaczy podczas maratonu.
fot. Rafał Obłuski

Do każdego startu podchodzę z jakimiś założeniami. Tym razem chciałem przebiec 42,195 km w czasie 3:40:00. Cel wydawał się trudny do zrealizowania, ale nie niemożliwy. A wiadomo, że poprzeczkę trzeba podnosić wysoko. Pierwsze 20 kilometrów pokonałem zgodnie z przyjętymi założeniami. Biegło się naprawdę super, tym bardziej, że organizatorzy zadbali o to, żeby trasa maratonu przebiegała przez interesujące zakątki Gdańska, m. in. tereny przy Stoczni Gdańskiej, Europejskiej Centrum Solidarności, Główne Miasto, ścieżki nadmorskie oraz PGE Arenę. Jeżeli dodamy do tego jeszcze tłumy wspaniałych kibiców, to mamy receptę na wspaniały bieg.

Uśmiechnięty autor biegnie po ulicy.
fot. Agnieszka Rupińska

Niestety, sielanka skończyła się na 21 kilometrze, ponieważ złapał mnie porządny skurcz prawej łydki. Zatrzymałem się na chwilę, aby go rozmasować, ale moje wysiłki nie przyniosły rezultaty. Skurcze towarzyszyły mi przez kolejne 22 km, a dalsze zmagania wyglądały w ten sposób, że kilka kilometrów biegłem, po czym musiałem zatrzymać się na chwilę i rozmasować mięsień. Szukałem pomocy u ratowników medycznych, ale jedyne co mogli mi zaproponować, to zmrożenie mięśnia. Pomogło… na jakieś 50 sekund 😉 Już po przekroczeniu 30 kilometra wiedziałem, że nie mam szans na zmieszczenie się w czasie 3:40:00. Po 35 kilometrze skurcze łydki zaczęły pojawiać się z dużą większą częstotliwością i intensywnością. W tym momencie zdałem sobie sprawę, że rozpoczęła się walka nie o dobry czas, ale o to, czy w ogóle uda mi się ukończyć bieg. Trochę mnie to zdemotywowało, ponieważ czułem się ogólnie rewelacyjnie, mityczna ściana była dla mnie łaskawa i szczerze mówiąc nawet jej nie doświadczyłem. Tak naprawdę, czułem się mniej zmęczony, niż po zawodach na 10 km. Gdyby nie ta łydka…

Autor biegnie z uniesionymi rękami. W tle ratownik medyczny.
fot. Teresa Pietrzak

Kontynuowanie biegu wymagało ode mnie dużej mobilizacji i samozaparcia. Na szczęście na tych ostatnich kilometrach mogłem liczyć na wsparcie kibicujących znajomych, którzy motywowali mnie do walki. Dzięki mega dopingowi udało mi się wygrać tą nierówną walkę i dobiec do mety w czasie 3:58:45.

Czy jestem zadowolony z osiągniętego wyniku? Z jednej strony nie, ponieważ po pierwszej połowie biegu i doświadczeniach z dłuższych wybiegań mogę prognozować, że gdyby nie skurcze, to udałoby mi się osiągnąć postawiony cel. Z drugiej strony, przyznam szczerze, że nie byłem odpowiednio przygotowany do tego biegu. Przez 8 tygodni poprzedzających 1. PZU Gdańsk Maraton przebiegłem na treningach łącznie 220 km. Łatwo policzyć, że daje to średni tygodniowy kilometraż na poziomie 27,5 km. A to stanowczo za mało, żeby dobrze przygotować się do biegu na królewskim dystansie. Wpływ na moją kondycję pewnie miał również fakt, że 3 tygodnie temu urodził się mój synek. Każdy, kto miał wielkie szczęście zostać rodzicem wie, jak noworodek potrafi być kochany, ale również absorbujący. To taki mały budzik, który dzwoni co 2 godziny i nie zwraca uwagi, czy jest to dzień, czy noc. Biorąc pod uwagę powyższe czynniki mogę uznać, że sam fakt ukończenia biegu był dużym sukcesem.

Na koniec kilka zdań o organizacji. Dosłownie kilka, bo ciężko jest się do czegokolwiek przyczepić. Pomimo tego, że była to pierwsza edycja PZU Gdańsk Maraton muszę przyznać, że organizacja imprezy była na najwyższym poziomie. Bogaty pakiet startowy, wzorowa praca obsługi i wolontariuszy, sprawne wydawanie pakietów, super organizacja pracy depozytu, prysznice, posiłek regeneracyjny, zabezpieczenie trasy, punkty odżywcze oraz ciekawa trasa- to wszystko powoduje, że 1. PZU Gdańska Maraton mogę śmiało ustawić w czołówce polskich biegów.

1 PZU Gdańsk Maraton zwyciężył Piotrek Szpigiel z Braniewa, który pokonał trasę w 2:37:27. Już jak byliśmy dziećmi biegał znakomicie, ale nikomu nie przyszło do głowy, że będzie wygrywał maratony. Jako ciekawostkę dodam, że Piotrek zwyciężył m. in. w Maratonie Komandosa, który pokonał w czasie 2:55:40. Trasę pokonał w pełnym umundurowaniu wojskowym i z 10 kg plecakiem na plecach.